Tak się jakoś złożyło, że końcem października zeszłego roku rozpoczęłam pracę w sklepie sportowym w Krakowie na stanowisku sprzedawcy sprzętu narciarskiego. Ponieważ w styczniu tego roku zakończyłam tę, w sumie dość sympatyczną, przygodę, chciałabym podzielić się kilkoma refleksjami, które mi się przez ten czas nasunęły.
Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że byłam od początku bardzo pozytywnie zbudowana moim szefostwem i uważam, że jest to jeden z najlepszych sklepów sportowych, jakie znam. Pracują tam prawdziwi fachowcy, od których bardzo wiele się nauczyłam. Sklep ma bardzo dobrą opinię w środowisku, ma genialną, naprawdę profesjonalną obsługę, co wielu klientów docenia. Atmosfera pracy była bardzo przyjemna, będę ją długo i miło wspominać.
Są jednak pewne minusy pracy w handlu. Sklep czynny jest codziennie od 10.00 do 20.00, w weekendy trochę krócej, ale również. Dni handlowe to piątek, sobota i częściowo niedziela, więc o wolnych weekendach w sezonie można właściwie zapomnieć. Był to jeden z głównych czynników, które zadecydowały o moim odejściu.
Pracując w sklepie, trzeba się nastawić na kontakt z bardzo różnymi ludźmi. Bywają klienci wspaniali, którzy po dwóch godzinach mierzenia butów są nieprawdopodobnie szczęśliwi, że udało się wreszcie znaleźć odpowiednie. Dziękują wtedy, podają rękę, życzą wszystkiego najlepszego - to jest jedna z największych nagród, jakie mogą spotkać sprzedawcę, która niezwykle motywuje do dalszej pracy. Przychodzą też obcokrajowcy. Sprzedałam dwie pary butów po angielsku, to też podbudowuje ;)
Z drugiej strony, nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką masą ludzi bezczelnych i niewdzięcznych. Ludzie przyzwyczajeni do wyprzedaży w sieciówkach rzędu -70%, nie uznają uczciwej obniżki -20%. Raz przyszły takie dwa buraki, panowie porozglądali się po nartach, więc spytałam ich, czy mogę w czymś pomóc.
- Za ile mi pani sprzeda tę nartę? - gość spytał podnosząc slalomkę Völkl'a.
- Przy płatności gotówką możemy zrobić -20%.
- Cooo? Jakie 20? Jakie 20? 30 ma być! - cóż, brzmiało to już dość agresywnie...
Gdy podeszli do wieszaka z kurtkami, ten drugi zażądał, żebym spisała mu model kurtki Descente, bo on sobie gdzieś tam wynalazł połowę taniej, ale nie pamiętał, czy to ta. Ręce opadają. Najgorsze jest to, że trzeba być grzecznym i miłym, kiedy pasuje gościa wykopać ze sklepu.
Innym razem przyszedł gość i na bezczelnego pytał się kolegi, jaki to jest model kasku, bo on chciał sobie sprawdzić na Allegro. Kolega nie wytrzymał i kazał mu się wynosić ;)
Występują także tzw. apacze. Gdy się podejdzie do nich i spyta, czy można coś doradzić, odpowiadają: "A, ja tylko patrzę". Pacze. Są też tacy, którzy na pytanie, czy w czymś pomóc, odwracają się zdziwieni: "A wyglądam, jakbym potrzebował pomocy?" Tak, wygląda pan.
Tak więc pożegnałam się z tym wspaniałym miejscem, w którym codziennie dzieje się coś niespodziewanego. Przechodzę na samozatrudnienie, które prawdopodobnie okaże się równie nieprzewidywalne, więc życzcie powodzenia ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz